czwartek, 21 lutego 2013

Moja kolekcja cieni do powiek - MAC, INGLOT


Witajcie,

Jakiś czas temu zaczęłam się malować. Nie żebym robiła to jakoś profesjonalnie ale jednak uważam że całkiem nieźle mi to wychodzi i naprawdę ładnie wyglądam w makijażu. Zaczęło się od paru cieni w kolorach nude a skończyło się na mocnych, żywych kolorach.

Zapraszam do zapoznania się z moją kolekcją cieni…

Z uwagi na to, że te post zapowiadał się niezwykle długi postanowiłam go rozdzielić na dwie części. Dziś część z cieniami Mac’a i Inglot’a

INGLOT




Cienie Inglot lubię. Wiele osób mówi że to zamienniki Maca. Po części się zgadzam. Jak w każdej marce można znaleźć super cienie jak i takie którymi nie łatwo operować na powiece. Inglot ma wiele godnych uwagi odcieni i wykończeń. Słyszałam też że Inglot ma bardzo dobre matowe wykończenia cieni (w przeciwieństwie do Mac’a).

Ale i tak uważam że marka Inglot odwaliła kawał dobrej roboty tworząc taką zasobną kolekcję różnych cieni i to w cenie przystępnej dla każdego bo koszt pojedynczego, okrągłego cienia to 10 zł.

Ja wybrałam kilkanaście cieni z wkładów. Mój zasób interesujących mnie cienie z Inglota chyba właśnie się wyczerpał.

Mówiłam Wam że zdjęcia przekłamują kolory? Niestety tego się bałam więc postaram się trochę opisać każdy z nich. Wszystkie posiadane przeze mnie wkłady-Ingloty to satyny (bez brokatu) oraz wszystkie są porządnie napigmentowane.


Pierwsza paletka:

402 – wygląda na zdjęciu jak jasny fiolet a w rzeczywistości jest zupełnie inny. To jasny, opalizujący beż. Jeden z najładniejszych kolorów w Inglocie, pasujący do każdej karnacji. Idealny do rozświetlania i na całą powiekę.
405 – miedziano złoty kolor – nawet można by rzec pomarańczowy.
409 – typowy brąz, idealnie komponuje się z 402
419 – oliwkowy kolor, ale taki bardziej przygaszony. Na powiece wygląda niekiedy jak szary.
414 – zielony, bardzo zbliżony do koloru Club z Maca aczkolwiek ten wpada bardziej w zielony


Druga paletka

399 – liliowy, tak samo jak 402 nadaje się do rozświetlania jak i na całą powiekę.
451 – typowy stalowy kolor, ciemny. Idealny do kącików, do kresek
407 – piękny brzoskwiniowy kolor, jeden z tych cieni które kupiłam jako pierwsze i chwalę po dzień dzisiejszy, w lato do opalonej skóry będzie nieoceniony



Trzecia paletka

420 – jasny fiolet, w salonie Inglot bardzo mi się podobał ale w domu zobaczyłam że chyba jednak nie pasuje on do mojej karnacji. Bardziej sprawdzi się na typowo zimnej.
445 – jasny fiolet z przebłyskami różowego.
446 – idealny do połączenia z 445, ciemny, głęboki fiolet. Jeden z trzech moich ulubionych cieni.
117R - trio - najbardziej neutralne kolory, ja bym to nazwała niepełny mat. Można z nich stworzyć makijaż dzienny, wieczorowy też aczkolwiek byłaby to raczej wersja light. 



Druga część cieni do powiek z Inglota to tzw. sprinty. Jeżeli potrzebujecie cienia którego używacie na co dzień gdzieś w trasie to jak najbardziej te cienie polecam. Chociaż Pani w salonie nie nazwała je kremowymi dla mnie one właśnie takie są – kremowo-pudrowe. Ja posiadam odcienie bez drobinek, brokatu, idealna satyna. Jedyny minus to zajmowanie miejsca w toaletce. Kolorystyka jest niestety ograniczona a większość z dostępnych w kolekcji tych cieni jest z brokatem. Można wybrać sobie kilka kolorków i wrzucić do kosmetyczki. Ale ja zdecydowanie polecam jednak kupowanie wkładów.




Tutaj kolory widać doskonale, jedynie mogłabym się przyczepić do nr 39 który jest typowym szarym / ołówkowym kolorem.

MAC
 Moja przygoda z tymi cieniami zaczęła się na jesieni. Wtedy to zakupiłam dwa – shroom i naked lunch. Systematycznie moja kolekcja cieni się powiększała. Z cieniami Mac i z euforią wokół nich jest tak że trzeba trafić na odpowiednie cienie jak i odpowiednie wykończenie. Inaczej będziemy się męczyły i tylko zrazimy się do nich. A cienie te przecież do tanich nie należą. Słyszałam, że maty są fatalne. Ja ich nie mam ale posiadam wykończenie vel vet które też pozostawia wiele do życzenia. Za to np. frost, satin są idealne dla mnie. I myślę dla większości z was. O wykończeniu cieni można poczytać TU.


Opis cieni kolejno od lewej do prawej, od góry, w nawiasie wykończenie cienia. Tam gdzie nie ma nawiasu to po prostu nie mam pojęcia jakie jest wykończenie. Niestety na wkładach o tym nie informują.



Starałam się zrobić zdjęcie z bliska. Mam nadzieję że choć trochę oddaję ich kolory.


schroom - satin taupe - era - naked lunch - patina
club - woodwinked - sable - smut - ricepaper
star violet - shale - glamour check - bronze - nocturelle



Shroom (satin) – nie jest to cień nie do zastąpienia. Ale i tak nie przeszkadza to w tym żeby napisać że jest piękny. Jasny, kremowy, do rozświetlania twarzy i powieki.
Satin Taupe (frost) – każdy powinien go mieć. Wiem, że ceny tych cieni powalają na kolana ale na ten kolor warto wydać te kolo 50 zł. Ni to brąz, ni to fiolet, trudny do określenia. Dlatego też trudno znaleźć idealny zamiennik.
Era (satin) – jeden z pierwszych cieni kupionych przeze mnie. Niestety teraz, kiedy jestem mega bladziochem praktycznie nie widać go na powiece. Poczeka na czas letni. Myślę że wtedy takie delikatne cappuccino sprawdzi się idealnie
Naked lunch (Frost) – moje zdanie jak w przypadku shrooma, w tym wypadku jednak mamy nieco większy shine, kolor jest jasny różowy.
Patina (Frost) – drugi z cieni który warto kupić. Kolor tak samo bardzo trudny do określenia – brąz, jasne złoto i róż – pomieszane – z przewagą brązu.
Club (satin) – o tym cieniu wiele się pisze. Miałam w swojej kolekcji zamiennik tego cienie z Catrice. Ale oddałam go siostrze z uwagi na to że mam club. Cienie praktycznie nie różnią się od siebie. Jedyna różnica to w trwałości. Ale cena cartice 5 razy niższa. Sam kolor pomalowany cienko to brąz, mocniej – zamienia się w zieleń. Jednym cieniem można wyczarować makijaż różnokolorowy.
Woodwinked – (veluxe pearl) – posiadasz niebieskie oczy? Cień idealny dla Ciebie. Pięknie podbija niebieską tęczówkę. Kolor typowego złota.
Sable (Frost)– ten cień jest drugim moim ulubieńcem. Ja bym go nazwala – satin taupe w ciepłej tonacji.
Smut – ciemny, bardzo ciemny fiolet, pomieszany z grafitem.
Ricepaper – jasne złoto
Star Violet – fiolet z odrobiną złota.
Shale – fiolet z szarym
Glamour check – mocny, ciemny kolor. Solidny brąz w kierunku ciepłym.
Bronze  - ciemniejsza wersja woodwinked
Nocturelle (frost) – typowy fiolet

Jak widać po opisach miałam nie lada trudność z opisem cieni. Ponieważ cienie z Maca to nie jeden kolor, to zrzutka kilku odcieni i dlatego są takie wyjątkowe. Niestety też nie znam wszystkich wykończeń. Na moje oko są to cienie satynowe lub frostowe. Nie ma brokatowych.

Mam jeszcze trzy w pełnych opakowaniach…. (proponuję powiększyć zdjęcie)






Powinnam w tym miejscu na zakończenie porównać obie marki. Ale tego nie zrobię. Jak napisałam wyżej każda marka ma w swojej kolekcji coś interesującego. W każdej można wybrać coś dla siebie. Na korzyść Inglota działa to że są to cienie w przystępnej cenie i jakości naprawdę dobrej i do tego w każdym mieście są ich punkty. Z Mac’iem sprawa się komplikuje – cienie są drogie, a salony Mac’a są w trzech miastach w Polsce. Zatem stanowcza większość z Was zakupi Inglota. I dobrze – znane blogerki malują właśnie cieniami tej marki i bardzo sobie chwalą.

A jakie jest Wasze zdanie?

Pozdrawiam

wtorek, 19 lutego 2013

Zakupowo z ostatnich tygodni


Witajcie,

Nie było mnie pewien czas bo wiedziałam, że najbliższe dla mnie dni będą trochę nieprzewidywalne. I nie pomyliłam się. Chciałabym Wam dziś opowiedzieć wszystko ale ten post miałby naprawdę długość km. 

Dlatego dziś miło - zakupowo z ostatnich tygodni.

Od jakiegoś też czasu korzystam z możliwości zakupów internetowych, parę nowych rzeczy wpadło do mojej kosmetyczki i też chciałabym troszku się nimi z wami podzielić zanim całkiem o nich zapomnę.

ZAKUPY Z DM

Kończyło mi się poprzednie serum z Alverde więc przy okazji mojego męża wycieczki do Cieszyna poprosiłam go o zakup paru rzeczy. Kosmetyki Alverde jak i Balea póki co przypadły mi do gustu więc postanowiłam przetestować coś nowego / innego. Nie pamiętam cen, a szkoda bo chętnie bym Wam napisała co ile kosztowało. Pamiętam tylko że za całość zapłaciłam coś koło 120 zł.

Do koszyka trafiło:

Alverde serum-olejek – jest naprawdę treściwe. Z pewnością osoby o skórze suchej będą się z niego cieszyć nawet w dzień ale ja używam go tylko na noc. Po paru użyciach jest dobre ale na pełną recenzję jeszcze za wcześnie. Skład jest niesamowity – jak myślę zdecydowana większość kosmetyków Alverde. Zapach nie drażni choć jest dość intensywny. Trudno go do czegokolwiek porównać.




Alverde Ampułki –to taki gratis niespodziewany od męża. 7 dniowa kuracja ampułkami. Ja użyłam jednej, szybko się wchłaniają, a ampułka jest spora i starcza na dwa razy. Wymaga jednak użycia kremu bo jej konsystencja jest wodnista. Skład poniżej.


A poniżej z bliska sam produkt...



Kolejne serum to Balea. Kupiłam je z myślą o takich kilkudniowych kuracjach dobroczynnymi składnikami. Nie jest dostosowane do mojego wieku, ale jak poczuje że coś jest nie tak oddam je mamie. 
Póki co leży i czeka. 



Krem do ciała, anty cellulitowy Balea. Używam ale bez rewelacji. Szybko się wchłania i to duży plus. Nie cierpię jak po balsamowaniu jestem jeszcze klejąca. A co do działania antycellulitowego to mam nadzieje że każdy zdaje sobie sprawę z tego że nie zniknie z powodu kremowania się specjalnym kremem. Ale to miły wspomagacz.




Krem do rąk Alverde




KOREAŃSKIE ZAKUPY

Dawno niczego koreańskiego nie kupowałam. Choć nadal je uwielbiam i używam. Ale są takie rzeczy które mnie zachwyciły (dot. kremu Skin79), a inne po prostu chciałam mieć.

Krem do rąk Tony Moly – pachnie cudownie, brzoskwiniowo. I do tego genialnie nawilża, nie pozostawia kleistej warstwy. Czego chcieć więcej. Już mi się marzy kolejny tego typu krem – mandarynkowy.

Od producenta:
"Bogaty w ekstrakty z brzoskwiń i moreli, intensywnie nawilża i odżywia. Zawiera adenozynę, znaną ze swojego przeciwzmarszczkowego działania."




Drugi krem jaki kupiłam do rąk to Etude House. Miałam do wyboru cztery zapachy, ja wybrałam zapach pudru dla dzieci. Nie żałuje.



Od producenta:

"Doskonały krem do rąk zamknięty w uroczym pudełeczku w kształcie sówki. Zawiera masło Shea oraz odżywczą wodę ziołową, bogatą w naturalne ekstrakty (m.in. z aloesu, lawendy, rumianku, werbeny). Nawilża oraz odżywia skórę dłoni.
Ekologiczna formuła:
organiczne, przyjazne środowisku i skórze składniki
bez oleji mineralnych, parabenów, alkoholu oraz detergentów."



Nie mam nic do zarzucenia tym kremom. Poza tym mają słodkie i solidne opakowania przykuwające wzrok. 



Ostatnią rzeczą jaką kupiłam to krem do twarzy na dzień Skin 79 Sue Hydrating Gel. Przy zakupie kremów do rąk otrzymałam jego próbkę. Gdy go użyłam przez cały dzień nie musiałam się martwić o przetłuszczanie skóry twarzy. Postanowiłam że dam mu szanse na dłużej i kupiłam miniaturę.



Benefit tusz do rzęs
To jest mój zdecydowany ulubieniec. Zanosiłam się z jego kupnem już jakiś czas. Po skończeniu próbki mini tubki używałam jeszcze clinique w trzech wersjach. Niestety dwie nowe nie powaliły mnie więc pozostają mi Benefit oraz Clinique High Impact. Przedziały cenowe obu to ok. 100 zł. Ja trafiłam na wyprzedaż na jednym z blogów i zakupiłam ponownie dwie miniatury. Następny już będzie pełny wymiar.



Lakier optycznie wybielający płytkę paznokcia Inglot
Ostatnio nie miałam czasu na co kilkudniowe zmiany kolory na paznokcie więc postanowiłam wrócić do lakieru który nie wymaga za wiele ode mnie. Daj eleganckie wykończenie na paznokciach i lekko je bieli. Koszt 20 zł.


Czy miałyście któryś z powyższych produktów?
Czy może coś Was zachwyciło?

Pozdrawiam

SZUKAJ NA BLOGU